Philip K. Dick - Wisielec
- Nazwisko? - mruknął policjant z notatnikiem.
- Loyce. - Znużony otarł czoło. - Edward C. Loyce. Wysłuchajcie mnie. Tam,
w parku...
- Miejsce zamieszkania? - przerwał mu policjant. Samochód policyjny zwinnie
przedzierał się pomiędzy pojazdami i autobusami. Wyczerpany i oszołomiony
Loyce wcisnął się w fotel. Spazmatycznie chwycił oddech.
- 1368 Hurst Road.
- Czy to tutaj, w Pikeville?
- Oczywiście. - Loyce opanował się morderczym wysiłkiem. - Słuchajcie.
Tam, na skwerze, na latarni wisi...
- Gdzie pan dzisiaj był? - zapytał policjant siedzący za kierownicą.
- Gdzie? - powtórzył jak echo Loyce.
- Nie przebywał pan w swoim sklepie, prawda?
- Nie. - Potrząsnął głową. - Nie, zostałem w domu. W piwnicy.
- W piwnicy?
- Kopałem. Stawiam nowe fundamenty. Wywoziłem ziemię, aby wylać na dno
cement. Dlaczego pan pyta? Co to ma wspólnego z...
- Czy ktoś panu towarzyszył?
- Nie. Żona pojechała do miasta. Dzieci były w szkole. - Loyce przenosił
wzrok z jednego rosłego policjanta na drugiego. W jego serce wkradła się
iskierka desperackiej nadziei. - Czy chodzi o to, że ominęło mnie... wyjaśnienie?
Nie zdążyłem na czas tak jak pozostali?
Po chwili policjant z notatnikiem zabrał głos.
- Zgadza się. Ominęło pana wyjaśnienie.
- Zatem to sprawa urzędowa? Ciało ma tam wisieć?
- Ma tam wisieć. Żeby wszyscy widzieli.
Na ustach Eda Loyce'a wykwitł blady uśmiech.
- Chryste! Chyba wreszcie wyszedłem z długiego tunelu na światło dzienne.
A już myślałem, że dzieje się coś niedobrego. Wiecie, coś w rodzaju
Ku-Klux-Klanu. Rozbuchana przemoc. Wyraz wzmożonej aktywności komunistów
albo faszystów. - Trzęsącą się ręką wyjął z kieszeni na piersiach
chustkę i wytarł twarz. - Cieszę się, że wszystko jest pod kontrolą.
- Wszystko jest pod kontrolą. - Samochód policyjny zmierzał ku Hali
Sprawiedliwości. Słońce dawno już zaszło. Ulice spowijał mrok. Nie
zapalono jeszcze latarni.
- Lepiej mi - rzekł Loyce. - A już prawie straciłem głowę. Porządnie się
wystraszyłem. Teraz, skoro wszystko jest jasne, nie ma potrzeby, aby mnie
aresztować, prawda?
Policjanci nie odpowiedzieli.
- Powinienem wrócić do sklepu. Chłopcy nie jedli jeszcze kolacji.
Ze mną wszystko w porządku. Nie będę więcej sprawiał kłopotu. Jeśli
zajdzie potrzeba...
- To potrwa tylko chwilę - przerwał mu policjant siedzący za kierownicą. -
Rutynowa procedura, raptem kilka minut.
- Mam nadzieję - mruknął Loyce. Samochód przystanął na światłach. -
Pewnie zakłóciłem porządek. To śmieszne, zdenerwować się w ten sposób
i...
Loyce szarpnięciem otworzył drzwi. Wyskoczył na ulicę.
Otaczały go samochody, nabierały prędkości wraz ze zmianą świateł.
Loyce skoczył na krawężnik i wpadł w kłębiący się tłum. Za plecami słyszał
hałas i okrzyki biegnących.
To nie byli policjanci. Od razu to sobie uświadomili. Znał
wszystkich gliniarzy w Pikeville. Człowiek nie mógł prowadzić interesu w
małym mieście i nie znać wszystkich policjantów.
To nie byli policjanci - i nie nastąpiło żadne wyjaśnienie.
Potter, Fergusson, Jenkins, żaden z nich nie znał przyczyny tego zjawiska.
Nie dość, że nie wiedzieli, to jeszcze nic ich to nie obchodziło. Ten fakt
intrygował go najbardziej. Loyce wbiegł do sklepu z towarami żelaznymi. Nie
zważając na zdumionych sprzedawców i kupujących, pognał w kierunku
zaplecza i wypadł na zewnątrz tylnymi drzwiami. Potknąwszy się o kubeł na
śmieci, zbiegł po betonowych schodkach. Wspiął się na ogrodzenie i
zdyszany zeskoczył po drugiej stronie.
Wszędzie panowała cisza. Udało mu się zmylić pogoń.
Znajdował się na skraju ciemnego zaułka usianego
deskami, połamanymi pudłami i oponami. Widział biegnącą w oddali ulicę.
Latarnia zamigotała i rozbłysła światłem. Ludzie. Sklepy. Neony. Pojazdy.
A po jego prawej stronie - posterunek policji.
Był blisko, bardzo blisko. Za platformą ładowniczą
sklepu spożywczego wznosiła się biała ściana Hali Sprawiedliwości.
Okratowane okna. Czujniki policyjne. Przebywanie w pobliżu takiego miejsca
nie wróżyło mu nic dobrego. Musiał iść dalej, aby znaleźć się w
bezpiecznej odległości od nich.
Od nich?
Loyce ostrożnie ruszył wzdłuż uliczki. Za posterunkiem
stał ratusz, staroświecka żółta budowla składająca się z drewna, pozłacanego
mosiądzu i cementowej zaprawy. Widział niezliczone rzędy biur, ciemne okna,
cedry i klomby po obu stronach wejścia.
Jego uwagę przykuło coś jeszcze.
Nad ratuszem widniała plama nieprzeniknionej ciemności,
odcinająca się od nocy ogarniającej miasto. Pasmo rozległej, ginącej na
tle nieba czerni.
Nadstawił uszu. Dobry Boże, usłyszał coś, co sprawiło, że gorączkowo
zapragnął nie dopuścić do siebie tego dźwięku i wymazać go z pamięci.
Bzyczenie. Odległe, przytłumione bzyczenie przywodzące na myśl potężny rój
pszczół.
Zesztywniały z przerażenia Loyce podniósł głowę. Nad
ratuszem zawisła płachta ciemności tak gęstej, że prawie namacalnej. Coś
się w niej ruszało. Z nieba zstępowały roztrzepotane kształty i
zatrzymawszy się na chwilę, chmarą opadały na dach.
Roztrzepotane kształty. Z ciemnej szczeliny wiszącej nad jego głową.
Widział je.
Przez dłuższy czas Loyce obserwował zajście przyczajony
w błotnistej kałuży za zniszczonym ogrodzeniem.
Lądowali. Schodzili na dół grupami, lądowali na dachu ratusza, po czym
znikali w środku. Mieli skrzydła. Niczym gigantyczne owady. Szybowali w
powietrzu, by zaraz opaść w dół i bokiem, niczym kraby, popełznąć w
stronę wejścia do budynku.
Mimo ogarniających go mdłości wpatrywał się w nich jak
urzeczony. Zadrżał pod wpływem zimnego podmuchu nocnego wiatru. Czuł znużenie
i oszołomienie. Na frontowych schodach ratusza gdzieniegdzie stali ludzie.
Inni wychodzili z budynku i przystawali na chwilę przed udaniem się w dalszą
drogę.
Czy było ich więcej?
To nie wydawało się możliwe. Istoty zstępujące z
czarnej otchłani to nie ludzie. Pochodziły z innego świata bądź wymiaru.
Wtargnęły do środka dzięki owemu pęknięciu, szczelinie w skorupie wszechświata.
Uskrzydlone owady z innej sfery bytu.
Grupa stojących na schodach ratusza mężczyzn się
rozdzieliła. Kilku podążyło w kierunku czekającego samochodu. Jeden z
pozostałych skierował się z powrotem ku wejściu do budynku. W ostatniej
chwili zmienił zdanie i odwrócił się, by dołączyć do reszty.
Loyce w przerażeniu zamknął oczy. W głowie mu huczało.
Z całej siły przytrzymał się pochyłego ogrodzenia. Człekokształtna
postać raptownie poderwała się w górę i dofrunęła do pozostałych.
Przebywszy dzielącą ją od nich odległość, osiadła na chodniku pomiędzy
nimi.
Pseudoludzie. Imitacje. Insekty obdarzone zdolnością
upodabniania się do człowieka. Jak owady ziemskie przybierające barwy
otoczenia. Loyce oderwał się od płotu i powoli wstał. Zapadła noc. W
uliczce panował całkowity mrok. Lecz może tamci widzieli w ciemności. Może
im nie przeszkadzała.
Ostrożnie opuścił zaułek i wyszedł na ulicę.
Przerzedził się tłum zdążających chodnikiem przechodniów. Na
przystankach stały kilkuosobowe grupki. Ulicą nadjeżdżał ogromny autobus,
błyskając w mroku światłami.
Loyce ruszył do przodu. Przepchnął się między czekającymi
i kiedy autobus zajechał na przystanek, wsiadł i zajął miejsce w rogu, tuż
przy drzwiach. Wkrótce potem autobus ponownie włączył się do ruchu.
Loyce nieco się odprężył. Bacznie zlustrował otaczających
go pasażerów. Zmęczone, przygnębione twarze. Ludzie wracający z pracy.
Nie cechowało ich nic szczególnego. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Wszyscy w milczeniu zagłębili się w swoje siedzenia i kołysali się w rytm
jazdy.
Mężczyzna obok niego rozłożył gazetę. Bezgłośnie
poruszając ustami, przystąpił do przeglądania rubryki sportowej. Ot,
zwyczajny człowiek w niebieskim garniturze i krawacie. Biznesmen lub
handlowiec, wracający do żony i dzieci.
Po drugiej stronie przejścia siedziała młoda, mniej więcej
dwudziestoletnia kobieta o ciemnych oczach i włosach, z pakunkiem na
kolanach. Miała na sobie nylonowe pończochy, buty na wysokich obcasach oraz
czerwony płaszcz i biały sweter z angory. Patrzyła przed siebie nieobecnym
wzrokiem.
Licealista w dżinsach i czarnej kurtce.
Potężna niewiasta o potrójnym podbródku i poszarzałej ze zmęczenia
twarzy, obładowana wielką torbą wypełnioną pudełkami i paczkami.
Zwykli ludzie, co wieczór wracający autobusem do domów na kolację.
Wracali do domów - pogrążeni w otępieniu za sprawą
obcych istot, które przejęły kontrolę nad nimi, ich miastem oraz życiem.
Nad nim samym również. Tyle że akurat przebywał w swojej piwnicy zamiast w
sklepie i jakimś sposobem uszedł ich uwagi. Przeoczyli go. Zatem ich władza
nie była bezgraniczna.
Może to samo dotyczyło innych.
Loyce poczuł przypływ nadziei. Nie byli wszechmocni. Pomijając go, popełnili
błąd. Umknął sieci. Wyszedł z piwnicy w niezmienionej postaci.
Najwidoczniej zakres ich wpływów miał swoje granice.
Siedzący kilka miejsc dalej mężczyzna utkwił w nim
wzrok. Loyce wyrwał się z zamyślenia. Mężczyzna był szczupły i ciemnowłosy,
nad jego górną wargą widniał niewielki wąsik. Szykownie ubrany, miał na
sobie brązowy garnitur i lśniące buty. W drobnych dłoniach trzymał książkę.
Bacznie wpatrywał się w Loyce'a. Pospiesznie odwrócił głowę.
Loyce nabrał czujności. Czyżby jeden z nich? Czy też ktoś, kogo również
pominęli?
Mężczyzna ponownie skierował na niego bystre spojrzenie małych, ciemnych i
przenikliwych oczu. W grę wchodziła jedna możliwość z dwojga - albo
sprytnie uniknął ich wpływu, albo był jedną z obcych istot pochodzących
spoza świata.
Autobus przystanął. Powoli wsiadł do niego starszy mężczyzna i skasował
bilet. Następnie ruszył wzdłuż przejścia i zajął miejsce naprzeciw
Loyce' a.
Nowo przybyły podchwycił spojrzenie bystrookiego mężczyzny. W ułamku
sekundy zawarli między sobą jakieś porozumienie. Ich wygląd nie pozostawiał
wątpliwości.
Loyce wstał. Autobus ruszył w dalszą drogę. Podbiegł do drzwi. Stanąwszy
na stopniu, szarpnął za dźwignię awaryjnego otwierania. Drzwi rozwarły się
na oścież.
- Hej! - wrzasnął kierowca, wciskając hamulec. - Co do cholery?...
Loyce wytężył wzrok. Autobus zwalniał. Po obu stronach drogi stały domy.
Znajdowali się w dzielnicy mieszkalnej, pełnej trawników i wysokich budynków.
Za jego plecami bystrooki mężczyzna zerwał się gwałtownie. Starszy pasażer
również wstał. Podążali jego śladem.
Loyce wyskoczył. Z ogromną siłą uderzył o chodnik i potoczył się w
kierunku krawężnika. Wraz z przypływem bólu poczuł zamykającą się nad
nim ciemność. Wyrwał się z niej desperacko. Z wysiłkiem dźwignął się
na kolana, po czym znowu upadł. Autobus przystanął. Ludzie zacieli wysiadać.
Loyce pomacał wokół siebie. Jego palce zacisnęły się na jakim
przedmiocie. Był to leżący w rynsztoku kamień. Jęcząc z bólu, stanął.
Zamajaczył przed nim kształt. Mężczyzna, bystrooki mężczyzna z książka.
Loyce kopnął. Mężczyzna stęknął i upadł. Loyce zadał cios kamieniem.
Mężczyzna z krzykiem usiłował odturlać się na bok.
- Przestań! Na miłość boską, wysłuchaj mnie...
Uderzył jeszcze raz. Rozległ się obrzydliwy chrzęst. Głos mężczyzny
przeszedł w nieartykułowany bełkot. Loyce wyprostował się i przystąpił
do odwrotu. Zaczynali nadchodzić ludzie. Otaczali go ze wszystkich stron.
Niezgrabnie pobiegł w górę ulicy. Nikt go nie gonił.
Przystanęli nad nieruchomym ciałem mężczyzny z książką, bystrookiego mężczyzny,
który szedł za nim.
Czyżby popełnił błąd?
Za późno to roztrząsać. Musiał uciec jak najdalej od nich. Jak najdalej
od Pikeville i mrocznej szczeliny łączącej jego świat ze światem należącym
do nich.
- Ed! - Janet Loyce nerwowo cofnęła się o krok. - Co się stało? Co...
Ed Loyce zatrzasnął za sobą drzwi i wszedł do pokoju.
- Zasuń story. Szybko.
Janet podeszła do okna.
- Ale...
- Rób, co mówię. Kto oprócz ciebie jest w domu?
- Nikt. Tylko bliźniaki. Są na górze, w swoim pokoju. Co się stało?
Tak dziwnie wyglądasz. Dlaczego jesteś w domu?
Ed zamknął frontowe drzwi na klucz. Obszedł dom, po czym wkroczył do
kuchni. Z szafki pod zlewem wyjął wielki rzeźnicki nóż i przejechał po
nim palcem. Ostry. Bardzo ostry. Wrócił do pokoju.
- Posłuchaj - powiedział. - Nie mam zbyt wiele czasu, Wiedzą, że uciekłem,
i będę mnie szukać.
- Uciekłeś? - Twarz Janet wyrażała oszołomienie i strach. – Kto wie?
- Miasto zostało przejęte. Panują nad nim. Rozgryzłem metodę ich działania.
Zaczęli od góry, od ratusza i komendy policji. To, co zrobili z prawdziwymi
ludźmi...
- 0 czym ty mówisz?
- Zostaliśmy zaatakowani przez istoty z innego wszechświata i wymiaru. To
owady podszywające się pod ludzi i dysponujące możliwością kontrolowania
ich umysłów. Twojego również.
- Mojego?
- Punkt przejścia mieści się tutaj, w Pikeville. Rządzą wami wszystkimi.
Całym miastem - z wyjątkiem mnie. Stoimy wobec potężnego wroga, ale i on
ma słabe punkty. W tym cała nasza nadzieja. Nie są wszechmocni! Popełniają
błędy!
Janet potrząsnęła głową,
- Nie rozumiem, Ed. Ty chyba zwariowałeś.
- Zwariowałem? Nie. Po prostu mam szczęście. Gdybym nie siedział w
piwnicy, niczym nie różniłbym się teraz od was. - Loyce wyjrzał przez
okno. - Nie mogę jednak marnować czasu na pogawędki. Przynieś swój płaszcz.
- Płaszcz?
- Wynosimy się stąd. Byle dalej od Pikeville. Musimy sprowadzić pomoc.
Zwalczyć to zjawisko. Można to uczynić. Oni nie są niepokonani. Są
blisko, ale jeżeli niezwłocznie podejmiemy kroki, na pewno nam się uda.
Szybciej ! - Szorstko chwycił ją za ramię. - Przynieś płaszcz i zawołaj
bliźniaki. Wyjeżdżamy stąd. Nie bierz nic ze sobą. Szkoda czasu.
Pobladła na twarzy kobieta podeszła do szafy i wyjęła płaszcz.
- Dokąd jedziemy?
Ed otworzył szufladę biurka i wysypał jej zawartość na podłogę. Wyciągnął
mapę samochodową i rozłożył ją.
- Bez wątpienia obstawili autostradę. Ale jest i boczna droga.
Prowadzi do Oak Grove. Kiedyś nią jechałem. Jest praktycznie nieuczęszczana.
Może o niej zapomnieli.
- Masz na myśli starą Ranch Road? Jezu, przecież ona jest zamknięta. Nikt
nie powinien tamtędy przejeżdżać.
- Wiem. - Ed ponuro wepchnął mapę do kieszeni. - To właśnie nasza szansa.
Teraz zawołaj bliźniaki i ruszajmy w drogę. Zatankowałaś swój samochód,
prawda?
Janet nie posiadała się ze zdumienia.
- Chevy? Tankowałam wczoraj po południu. - Janet ruszyła w kierunku schodów.
- Ed, ja...
- Zawołaj bliźniaki! - Ed otworzył frontowe drzwi i wyjrzał na zewnątrz.
Nie dojrzał nikogo. Jak na razie wszystko szło po jego myśli.
- Zejdźcie na dół - zawołała łamiącym się głosem Janet. - Wyjeżdżamy...
wyjeżdżamy na jakiś czas.
- Teraz? - dobiegł głos Tommy'ego.
- Pospieszcie się - warknął Ed. - Schodźcie na dół, obydwaj.
Tommy ukazał się na szczycie schodów.
- Odrabiałem lekcje. Zaczęliśmy ułamki. Panna Parker mówi, że jeśli
tego nie zrobimy...
- Pal sześć ułamki. - Ed chwycił syna za rękę i popchnął go w stronę
drzwi. - Gdzie jest Jim?
- Już idzie.
Jim powoli zaczął schodzić po schodach.
- O co chodzi, tato?
- Jedziemy na przejażdżkę.
- Na przejażdżkę? Dokąd?
Ed odwrócił się do Janet.
- Zostawimy zapalone światła i telewizor. Idź i włącz go. – Popchnął
ją w stronę odbiornika. - Niech myślą, że wciąż jesteśmy...
Usłyszał bzyczenie. Momentalnie zamilkł i wyciągnął nóż.
Zdrętwiały patrzył, jak naciera na niego uskrzydlona postać w dalszym ciągu
nieco podobna do Jimmy’ego. Była nieduża, najwyraźniej jeszcze nie w pełni
rozwinięta. Z twarzy napastnika spoglądały na niego zimne, fasetkowe
owadzie oczy. Uskrzydlone ciało nadal miało na sobie żółty
podkoszulek i dżinsy chłopca. Zbliżając się do niego, postać
wykonała dziwny półobrót. Co to miało znaczyć?
Żądło.
Loyce zamachnął się desperacko nożem. Bzycząc wściekle,
postać się cofnęła. Loyce podpełzł ku drzwiom. Tommy i Janet stali
nieruchomo jak posągi, patrząc na niego beznamiętnie. Loyce uderzył
ponownie. Tym razem nóż napotkał opór. Postać zachwiała się, wydając z
siebie przenikliwy pisk. Uderzyła o ścianę i z trzepotem runęła na podłogę.
Coś wtargnęło do jego umysłu. Napór siły, energii
sondującego go obcego umysłu. Poczuł się obezwładniony. Intruz zapanował
nad nim na jedną krótką chwilę. Obcy wpływ ustał w momencie, gdy postać
znieruchomiała na dywanie, zastygając w bezwładny kopczyk.
Była martwa. Trącił ją nogą. Przypominała owada,
wielką muchę. Żółty podkoszulek, dżinsy. Jimmy... Nie dopuścił do
siebie tej myśli. Za późno, aby się nad tym zastanawiać. Brutalnie wyciągnął
nóż i ruszył ku drzwiom. Janet i Tommy nadal stali nieruchomo.
Samochód stał na zewnątrz. Nigdy się nie przeciśnie. Będą
na niego czekać. Miał przed sobą dziesięć mil pieszej wędrówki. Dziesięć
mil po nierównym gruncie, wśród wąwozów, otwartych przestrzeni i pagórków
porośniętych dzikimi chaszczami. Będzie musiał przebyć je sam. Loyce
otworzył drzwi. Omiótł spojrzeniem żonę i syna. Następnie zatrzasnął
za sobą drzwi i zbiegł po schodkach werandy.
Chwilę później pędził w ciemności w kierunku skraju miasta.
Wczesno poranne słońce słało na ziemię oślepiający
blask. Zdyszany Loyce przystanął, kołysząc się w przód i w tył. Pot
zalewał mu oczy. Odzież wisiała na nim w strzępach, podarta przez kolce i
gałęzie, wśród których musiał się przedzierać. Dziesięć mil -
przyczajony na kolanach niczym ścigane nocą zwierzę. Buty całkowicie
oblepione błotem. Utykał,był podrapany i śmiertelnie znużony.
Lecz na wprost niego rozciągało się Oak Grove.
Wziął głęboki oddech i ruszył w dół zbocza.
Dwukrotnie potknął się i upadł, ale wstawał i podejmował swoją wędrówkę.
Dzwoniło mu w uszach. Obraz przed oczami falował za mgłą. Ale dotarł na
miejsce. Wydostał się z Pikeville.
Rolnik na polu wytrzeszczył na niego oczy. Stojąca przy
domu młoda kobieta spoglądała na niego ze zdumieniem. Loyce doszedł do
drogi i skręcił w nią. Na wprost niego znajdowała się stacja benzynowa i
bar. Kilka ciężarówek, grzebiące w ziemi kurczęta, przywiązany sznurkiem
pies. Kiedy dochodził się do stacji, ubrany na biało pracownik nie spuszczał
zeń podejrzliwego spojrzenia.
- Dzięki Bogu. - Przytrzymał się ściany. - Nie sądziłem, że mi się
uda. Śledzili mnie przez większość drogi. Słyszałem ich bzyczenie.
Nieustannie dobiegało zza moich pleców.
- Co się stało? - zapytał pracownik. - Miał pan wypadek? Napadnięto pana?
Loyce ze zmęczeniem potrząsnął głową. - Przejęli całe
miasto. Ratusz i komendę policji. Powiesili człowieka na latarni. To jego
najpierw zobaczyłem. Zablokowali wszystkie drogi. Widziałem, jak unoszą się
nad jadącymi samochodami. Zgubiłem ich około czwartej nad ranem. Od razu to
wiedziałem. Czułem, jak odchodzą. Potem wzeszło słońce.
Pracownik nerwowo oblizał wargi.
- Pomieszało się panu w głowie. Lepiej sprowadzę lekarza.
- Proszę zawieźć mnie do Oak Grove - wydusił Loyce. Ciężko opadł na żwir.
- Musimy zacząć... usuwać ich z miasta. I to zaraz.
Magnetofon rejestrował każde jego słowo. Kiedy skończył, Komisarz wyłączył
nagrywanie i podniósł się z krzesła. Stał przez chwilę głęboko zamyślony.
Wreszcie wyjął papierosy i zapalił powoli, z pochmurnym wyrazem na mięsistej
twarzy.
- Nie wierzy mi pan - powiedział Loyce.
Komisarz poczęstował go papierosem. Loyce niecierpliwie odepchnął jego rękę.
-Niech pan da spokój. - Komisarz podszedł do okna i popatrzył na rozciągające
się za nim Oak Grove.
- Wierzę panu - odrzekł raptownie.
Loyce aż osłabł z ulgi.
- Dzięki Bogu.
- A więc uciekł pan. - Komisarz potrząsnął głową. - Był pan w piwnicy
zamiast w pracy. Cóż za zbieg okoliczności. Przypadek jeden na milion.
Loyce upił z kubka łyk czarnej kawy, którą mu przynieśli.
- Mam pewną teorię - wymamrotał.
- Mianowicie?
- Chodzi o nich. O to, kim są. Każdorazowo przejmują jeden region,
rozpoczynając od góry, od najwyższego szczebla władzy. Stamtąd ich działalność
zatacza coraz szerszy krąg. Kiedy umocnią się w jednym miejscu, przechodzą
do następnego. Posuwają się krok po kroku, powoli i metodycznie. Według
mnie to trwa już od dłuższego czasu.
- Od dłuższego czasu?
- Od tysięcy lat. Nie sądzę, aby była to jakaś nowość.
- Na jakiej podstawie pan tak twierdzi?
- Kiedy byłem mały... Obrazek, który pokazano nam na lekcji religii. Była
to stara, kościelna rycina. Przedstawiała wrogie bóstwa pokonane przez
Jehowę; Molocha, Belzebuba, Baala, Asztarte...
- No i?
- Każdy z nich miał swój symboliczny odpowiednik. - Loyce podniósł wzrok
na Komisarza. - Belzebuba przedstawiano w postaci wielkiej muchy.
Komisarz odchrząknął.
- To stare dzieje.
- Pokonano ich. Biblia stanowi świadectwo ich porażki. Odnoszą pewne korzyści,
lecz koniec końców zostają pokonani.
- Dlaczego?
- Nie są w stanie dotrzeć do wszystkich. Tak jak w moim przypadku. I nigdy
nie dostali Hebrajczyków. Ci rozesłali wieści po całym świecie, by uświadomić
innym niebezpieczeństwo. Dwaj mężczyźni w autobusie. Oni chyba rozumieli.
Uciekli, podobnie jak ja. - Zacisnął pięści. - Zabiłem jednego z nich.
Popełniłem błąd. Obawiałem się podjąć ryzyko.
Komisarz kiwnął głową.
- Tak, oni niewątpliwie uciekli tak jak pan. Jednakże reszta miasta została
opanowana. - Cóż, panie Loyce. Najwyraźniej rozpracował pan wszystko.
- Nie wszystko. Wisielec. Człowiek wiszący na latarni. Nijak nie mogę tego
zrozumieć. Dlaczego? Dlaczego powiesili go na widoku?
- Przecież to proste. - Na twarzy Komisarza pojawił się nieznaczny uśmiech.
- Zasadzka.
Loyce zesztywniał. Serce przestało mu bić.
- Zasadzka? Co pan przez to rozumie?
- Aby pana zwabić. Zmusić do ujawnienia się. Dlatego wiedzieli, kto znalazł
się pod kontrolą, a kto się wymknął.
Loyce ze zgrozą cofnął się o krok.
- Zatem spodziewali się przeszkód! Przewidzieli. .. - Urwał. - Przygotowali
zasadzkę.
- I pan w nią wpadł. Poprzez swoją reakcję zwrócił pan na siebie ich
uwagę. - Komisarz gwałtownie ruszył ku drzwiom. - Idziemy, Loyce. Nie ma
chwili do stracenia. Pora na nas.
Oszołomiony Loyce z wolna powstał z miejsca.
- A tamten człowiek. Kim był tamten człowiek? Nigdy przedtem go nie widziałem.
Był obcy w naszym mieście. Cały umazany błotem, o pokaleczonej twarzy...
Na twarzy Komisarza pojawił się dziwny wyraz.
- Może i to wkrótce stanie się dla pana jasne. Idziemy, panie Loyce.
- Z błyszczącymi oczami otworzył drzwi. Loyce w przelocie dojrzał skrawek
biegnącej przed komisariatem ulicy. Zobaczył policjantów i jakiś podest. Słup
telefoniczny. . . i stryczek! - Tędy proszę - powiedział z zimnym uśmiechem
Komisarz.
Wraz z zachodem słońca, zastępca dyrektora Banku Handlowego w Oak Grove opuścił
skarbiec, zatrzasnął ciężkie zamki, włożył kapelusz i płaszcz, po czym
pospiesznie wyszedł na chodnik. Nieliczni przechodnie spieszyli do domów na
kolację.
- Dobranoc - pożegnał go strażnik, zamykając za nim bramę.
- Dobranoc - odmruknął Clarence Mason. Podążył ulicą w kierunku swojego
samochodu. Był zmęczony. Przez cały dzień pracował w podziemnym skarbcu,
studiując rozkład pomieszczeń depozytowych celem ustalenia, czy znajdzie się
miejsce na kolejny rząd. Cieszył się, że miał to już za sobą.
Na rogu ulicy przystanął. Jeszcze nie zapalono latarni. Na ulicy panował
mrok, odbierając kształtom ich wyrazistość. Rozejrzał się i... zamarł.
Na słupie telefonicznym stojącym na wprost komisariatu wisiał jakiś duży
i bezkształtny przedmiot. Poruszał się lekko kołysany wiatrem.
Co to u licha mogło być?
Mason ostrożnie podszedł bliżej. Marzył o powrocie do domu. Był zmęczony
i głodny. Pomyślał o żonie, dzieciach, gorącym posiłku na stole. Jednak
w wiszącym przedmiocie było coś odpychającego i złowrogiego. Z uwagi na
kiepskie oświetlenie za nic nie mógł ustalić jego pochodzenia. Wbrew sobie
postąpił kilka kroków naprzód, aby się lepiej przyjrzeć.
Przedmiot wzbudził w nim niepokój. Przeraził go. Przeraził... i
zafascynował.
Co dziwne, nikt inny nie zwracał na niego uwagi.